NIDERLANDZKIE MUŚNIĘCIA część 2

NIDERLANDZKIE MUŚNIĘCIA

Autor  Katarzyna  Czech

 

Czas pobytu niemal w całości wypełniły kwiatowe targi. Zdołaliśmy uszczknąć jednakże parę chwil. Parę kroków po Placu Dam, uwieńczone piwem na rogu, naleśnikowe drugie śniadanie oraz kilka godzin – w podskokach! – po Rijksmuseum. Niewiele, lecz uradowało mnie, niczym żebraka spory datek….

 

 

Ulicą wieczorną muśnięcie drugie.

 

Odpowiedź na pytanie o pierwsze wrażenia po wkroczeniu do Amsterdamu, będzie niestosowna, w odniesieniu do 800-letniej historii miasta. ROWERY. Setki ciągnących się wzdłuż ulic stojaków, wypełnionych wielobarwnymi ramami, kołami, szprychami, siodłami. Rój szaleńczo pędzących na jednośladach mieszkańców miasta, jeśli nie dryndniących na przechodnia, to krzyczący „Oj!”, aby go zawrócić ze szlaku. „Z dziećmi, z psami, z kanarkami…”, furkoczące szaliki i poły odzieży, falujące włosy i błyskające okulary. Absolutnie zdumiewające.

 

Przeciętny pieszy, w domyśle – mieszkający w Polsce, przechodzi przez pasy z wyczuleniem na auta i wstawionych kierowców. Oddycha z ulgą na chodniku. Nawyk oddechu zostaje i… tym samym, tu, w Amsterdamie, grozi mu zapowietrzeniem od zamierającego na ustach „Ożesz..!”, gdyż zamiast bezpiecznych płyt brukowych, napotyka na ruchliwą – już bez świateł! – ścieżkę rowerową. Okazuje się, że bicykle suną nieprzerwanym strumieniem, ignorując pieszych. Ba! Sam oszołomiony dreptacz zapomina, czy jest prawo- czy leworęczny i rozpaczliwie próbuje spoglądać w oba kierunki, z których nadciągnąć może najeźdźca. Czasem, o, zgrozo! – jednocześnie…

 

Po raz pierwszy w życiu postawiłam stopę na Placu Dam drugiego dnia pobytu. Dokonaliśmy krótkiego spaceru, który z przyczyny niedługiego dystansu mogę nazwać kilku krocznym. W ciemności wieczornej, okrążającej nas mimo dość obfitego oświetlenia, ujrzeliśmy uliczki wzdłuż kanału, szeregi sklepików z rękodziełem artystycznym i pamiątkowymi drobiazgami, puby i pubciki. Oraz…przewidywane dzikie hordy rowerzystów. 

 

Po uważnym przekroczeniu jezdni, jeszcze ostrożniejszym przejściu przez tory tramwajowe, oraz saperskim wyczuleniu na rowerostradzie, przekroczyliśmy próg pobliskiego pubu. Już zaczęłam rozglądać się za menu, gdy dobiegł nas ostry, lekko dławiący zapach dymu. I skłonił do prędkiego odwrotu.

 

Marihuana. Od lat 90-tych prawo holenderskie toleruje posiadanie 5 gramów haszyszu lub marihuany. W sieci „Coffee shop” na terenie całej Holandii, można kupić tzw. miękkie narkotyki w różnych postaciach i rozmaitej jakości. Sklepy muszą spełniać wiele warunków, zanim otrzymają zezwolenie władz na ich sprzedaż. Zabronione jest palenie na ulicy, reklama oraz sprzedaż narkotyków młodzieży poniżej 18-ego roku życia. Nas jednak ani legalność, ani zapach – czytaj odór – nie skusiły. De gustibus non est…

 

Kolejne miejsce okazało się przyjemne i życzliwe. Znużeni pracowitym dniem, siedliśmy przy oknie z widokiem na Plac Dam. A przy nas miejsce znalazły bezalkoholowe piwo, kriek, kawa i brownie z bitą śmietaną. Atmosfera wokół panowała przyjazna, próbowałam obserwować gości, jednak z pozycji, którą zajęłam, nie było to udogodnione. Niestety, nie mogłam także podsłuchiwać rozmów, z niderlandzkiego rozróżniam tylko – prawdopodobnie – słowo „Doei!”, odpowiadające naszemu „Pa!”. Piszę „prawdopodobnie”, gdyż znam je tylko ze słyszenia, z jednej ze znanych cyklicznych audycji radiowej „Trójki”. Biorąc jednak pod uwagę upływ czasu, mogę opierać się w tym przypadku także i na… domniemaniach. Radia nie słucham bowiem od lat, gdyż w lesie zasięg osłabiony, a buczenie i trzaski w strategicznych momentach audycji źle wpływały na mój stan nerwowy.

 

Kelner biegał jak oparzony, klienci szwargotali, szklanice i filiżanki dzwoniły, a nas pokonywała potrzeba wytchnienia. Wyczerpanie pracowitym dniem sprawiło, że każdy z nas odpłynął ku własnym refleksjom. Piwo zagasiło pragnienie, krieg zemdlił, a brownie zaspokoiło potrzebę cukru. Wreszcie zadecydowaliśmy o udaniu się na zasłużony odpoczynek.  

 

 

Po wizycie w Vijfhuizen na Międzynarodowych Targach Kwiatowych, pojechaliśmy do Emmen (patrz także: „Premiera czy debiut?” Małgorzaty Mastyny Bursig), do kwiaciarni Acacia Fleur & Interieur, w której pracuje Sebastian. Jest florystą, mieszka wraz z rodziną w Niderlandach od kilku lat. Sebastian ma w planach prowadzenie własnego miejsca, oferującego kwiecie.

 

Floryści wymieniali doświadczenia, a ja przemykałam między półkami wieczornie uśpionego sklepiku. Gdziekolwiek nie spojrzeć, wzrok przyciągały rozmaite faktury i tekstury. A ja…mhm…mam słabość do drobiazgów upiększających wnętrza, nawet te kiczowate, wzbudzają często u mnie pragnienie posiadania… I tym razem oczy moje wprost żarzyły się iskrą pożądliwości.

 

 

Kwiaciarnia Acacia, poza roślinami i wspomnianymi dekoratorskimi artykułami, oferuje…czekoladki. Otrzymaliśmy w darze od Sebastiana opakowanko na drogę. Nie dotarły do Amsterdamu, o, nie! Zwłaszcza te z białą czekoladą i masą orzechową w środku – te zniknęły w mgnieniu oka. Powinnam raczej była rzec: w mgnieniu warg.  

 

 

Ostatni dzień niderlandzkiej eskapady spędziliśmy w Amsterdamie. A rozpoczęliśmy, jakże wybornym, śniadaniem naleśnikowym w kawiarni. Wypatroszcie – nazwy miejsca nie pomnę, ale smak ciepłych, pachnących i przesmacznych mini naleśniczków – a jakże…

 

Jako grupa smakoszy, wzajemnie się wspierających w swych słabościach, w kwestii dodatków pozwoliliśmy sobie na wybory śmiałe pod względem kalorycznym: bitą śmietanę i lemon curd, czyli angielski krem z cytryn, cukru, jajek i masła. Wyśmienite naleśniczki rozpływały się w ustach, zapach okalał nosy, a słodycz prędko przenikała do krwi każdego cukrożercy z nas. To był wspaniały początek dnia

 

Po posiłku udaliśmy się na bieg sztachetowy po Rijksmuseum. Ale to już osobna historia…