Katarzyna Czech
Z cyklu:
W Przylądku Niejednej Nadziei…, czyli boso w trawie
Słowo Do-Stępne.
Zapraszam do zajrzenia w ogród. Przydomowy, z niewielką cieplarnią o oryginalnym kształcie, dziełem mojego ojca. Ogród nieco zdziczały i pozostawiony sobie przeze mnie, a przecież nie zapomniany. To miejsce, z którym nie toczę walk, rwąc, plewiąc, zasiewając z uporem, a które czczę skrycie, jako mój prywatny przedsionek Natury. Ogród ten, wieloletni, uprawiany, jak mniemam, niegdyś pieczołowicie, następnie przez lata zaniedbywany, doprowadzili potem do stanu użyteczności moi rodzice. Powstał taki warzywno-owocowo-kwiatowo-ziołowy raj…
Czas przepłynął przez palce, kartki z kalendarzy spłonęły, ogród zszedł na życia plan dalszy. I porósł. I zarósł. Ale…jest.
Wachlarz wrażeń emocjonalnych i estetycznych, źródło przemyśleń filozoficznych i poetyckich czy spectrum obserwacji biologicznych… – oto czego dostarcza i co stanowi dla mnie ta przestrzeń niewielka. Ta wypełniająca ją roślinność w każdej formie: rozbujanej trawy, kolorowego kwiatu, rozłożystego drzewa… Pąk, źdźbło, liść, kwiat, owoc, korzeń – wszystko wyrażające perfekcję, niewiarygodnie funkcjonalne, a przy tym piękne i harmonijne.
Z ogromną fascynacją spoglądam na rośliny. Ich życiowym zadaniem jest walka o przetrwanie. I to zarówno w przestrzeni dzikiej, jak i tej opanowanej przez człowieka. Pamiętam o podstawowej zasadzie działania Natury: przetrwa silny. Może jest ona bezwzględna, ale moim zdaniem, całkowicie uzasadniona i sensowna. Dotyczy każdego żyjącego komponentu tego niezwykłego świata.
Jakaż szkoda, że czasu brak, aby w ten świat zanurzać się dzień po dniu i czuć nierozerwalną z przyrodą więź. Pozostaje świadomość bycia jej częścią, skłaniająca do życia w symbiozie, korzystania z jej darów z rozsądkiem, ale i radością. Przecież egzystujemy przede wszystkim dzięki przychylności i łaskawości przyrody…
MIGOCĄ REFLEKSY W JESIENNYCH REFLEKSJACH…
Wędrując pewnego wrześniowego dnia, stałą od lat trasą pomiędzy połaciami świętokrzyskich lasów, obserwowałam liście na przydrożnych drzewach. Dzień zaczynał się słonecznie, mgła wciąż jeszcze unosiła się nad lasem. Przemknęła mi przez głowę myśl o kilkumiesięcznym żywocie liści, o tym, jak pęcznieją, żarzą się zielenią wiosenną, ciemnieją letnią porą, a w końcu żółkną i schną, by opaść śmiertelnie.
– Jakże zbliżone są nasze losy… – pomyślałam refleksyjnie – I człowiek przecież rodzi się, niczym z pąka. Także zielony – wszak bez życiowego doświadczenia. Dojrzałość sprawia, iż nabiera mocnej, zdecydowanej barwy, specyficznej dla siebie samego. A kiedy przychodzi starość… kurczy i żółci się. Wreszcie, gdy mija wola istnienia, odpada od drzewa życia. Czyż ten cykl nie dotyczy zatem każdego przedstawiciela natury…?
Powyższa refleksja sprawiła, iż łączność z przyrodą wydała mi się namacalna, niemal zmaterializowana. Odczułam wzruszenie i radość, ale i podniosłość atmosfery. Ach, gdybyż człowiek rozumiał śmierć jako nieodłączną część życia każdego żyjącego bytu, przyjmował, iż jest ona ostatnim ogniwem biologicznego łańcucha życia indywidualnej jednostki… Gdybyż jednocześnie potrafił docenić przywilej bycia istotą ludzką, z jej rozumem i wszelkimi umiejętnościami, które sprawiają, iż wzbiliśmy się na piedestał wśród stworzeń…
Powinniśmy dbać o ten czas, którym żyjemy, wypełniać go dobrą energią, wewnętrznym światłem, które nosi w sobie każdy. Światłem, które rozjaśnia nie tylko nasze wnętrza oraz twarze, ale i otula poświatą innych ludzi. My znikniemy, ale ta energia pozostanie…
Zapominamy o Naturze, oddalamy się od niej na wszelkie możliwe sposoby. A cieszymy się jej względami. Należy jej się wdzięczność i szacunek.
I celebracja jej piękna.
Za oknem Jesień pracuje bez wytchnienia… Hipnotyzuje faunę. Usypia florę i pokrywa ją barwną szatą. Feerie kolorystyki odbierają mowę i oślepiają oko, od cytrusowych żółci, przez płomienne amaranty, do beżów piaskowych i brązów niemal kakaowych. I jeszcze ta modrość nieba… I jeszcze te złote refleksy słonecznego blasku…
Sypie z rękawa orzechem kasztanowym, bukowym, leszczynowym, żołędnym… Dłonie to mało, kieszeni nie starcza, gdy potrzeba zbliżenia do natury jest silniejsza, niż zagadnienie celowości… A tu liść wielobarwny o fantazyjnym kształcie, tam kwiat strupieszały czy owoc szczezły… Wszystko zagarnąć, pozbierać, poukładać w wianuszki, bukieciki, wiązanki, kompozycje…
Jeszcze na chwilę zatrzymać tę Jesień, omotać pamięć barwą, zapachem, dźwiękiem. Łąką podmokłą wśród suszu traw, lasem, wdychając woń grzybów, parkiem, szeleszcząc listowiem, stąpamy ku listopadom wspomnieniowym, grudniom bożonarodzeniowym, styczniom noworocznym…
Leopold Staff
Jarzębina
Że ZIMNO w jesiennej porze?
Zaraz to wszystko odmienię.
Ot, wsadzam ręce w kieszenie
I już jest cieplej na dworze.
Wiosna z daleka się kłania,
Wiatr niesie dobre nowiny
I stare smutki rozgania
Czerwony gniew jarzębiny.
Tekst i zdjęcia Katarzyna Czech